Na parterze mojego bloku mieszkała starsza pani. Taka nieduża. Sezonowa. W sezonie zimowym tylko zerkała zza firanki, nawet na balkon nie wychodziła. W sezonie letnim zaś trudno ją było zagnać do domu przed zachodem słońca. Można było odnieść wrażenie, że jest reliktem. Bo któż dziś zamiast tyć na zimę, po prostu oszczędza energię?
Co roku po zimie rozprostowywała kości na tak zwanym trawniku pod balkonami. Zaraz po niej z ukrycia wychodziła wiosna. Rzeczony trawnik trawnikiem był tylko z nazwy. Pani babcia sadziła tam drzewka i krzewy, kwiatki jakieś, stawiała figurki. A wszystko to pewnie – o zgrozo – ze wspólnej, osiedlowej skarbonki. Co gorsza wykorzystywała naszych osiedlowych panów porządkowych. A to jej ziemię w workach nosili, a to pomagali drzewa wsadzać.
Pani babcia, nie dość, że wykorzystywała robotników, to jeszcze była totalnie nieznośna. Wiecznie zrzędziła. Zaglądała pod wycieraczki i narzekała na firmę sprzątającą, że zamiatają pod dywan. Dzieci przepędzała z klatek schodowych i prawiła im morały. Przeganiała właścicieli srających psami na zielone.
I plotkowała. Na potęgę plotkowała. Wszystkich zaczepiała. Zbierała dane z osiedla od największych plotkar. Ten jej ogródek był świetną bazą wypadową. Ale zimą też nie można było czuć się bezpiecznie. Wszak warowała przy firance i wiosną mogła wszystko wywlec na światło dzienne. Mnie też zaczepiała. I moje dzieci. Dzieci ją lubiły, bo była prawie tak mała jak koleżanka. Mówiły, że to mała babcia. I ona nazywała ich swoimi kolegami. Pozwalała im włazić za płotek i wąchać kwiatki. Rozmawiałam czasem z małą babcią. Cóż począć. Zaczepiała mnie, to rozmawiałam. Jak nie miałam czasu, irytowałam się, bo ciężko się było wyrwać z jej szponów.
[smartads]
Po poprzedniej zimie wychynęła jakby inna. Bledsza, mniejsza, bardziej zmęczona. Nie wyglądała dobrze. Wolniej chodziła. Ale nadal się uśmiechała. Zanim moje dzieci wyjechały na wakacje, dopadła nas na pogawędkę przy płotku.
Opowiedziała, jak wychowali ją rodzice. Uczyli ją, że należy interesować się ludźmi wokół siebie, być życzliwym dla sąsiadów, wiedzieć, co u kogo słychać, by nie byli tylko anonimowymi przechodniami. Uczyli ją, że trzeba dbać o sąsiedztwo, by było ładnie, czysto i estetycznie, by miło się mieszkało. Uczyli ją, że dzieci sąsiadów też trzeba wychowywać, w końcu to dla wspólnego dobra społeczeństwa. Dlatego przepędzała ich z klatki, jak łobuzowali i brudzili butami ściany.
Ubolewała nad tym, że teraz ludzie tak często zmieniają mieszkania. Że dziś ktoś mieszka u nas, jutro się wyprowadza, a w to miejsce wprowadzają się nowi, których czasem nie zdąży nawet poznać. Ale to nic, kojarzy twarze, wita się „dzień dobry sąsiedzie”, „dzień dobry sąsiadko”, by skrócić dystans.
Gdy chłopcy wrócili z kolejnych wakacji u babci, przekazałam im smutne wieści, że mała babcia umarła i już nie będzie z nimi rozmawiać. Posmutnieli. Pocieszali się faktem, że i tak dużo się z nią nagadali. Czasem, gdy przechodzimy obok jej trawnika, wspominają, pytają, czy ona na pewno nie żyje i już nigdy nie będzie z nimi rozmawiać. Są przekonani, że jako koledzy małej babci maja dożywotnie prawo wstępu na ten pilnie strzeżony trawnik.
Mimo że była stałym, choć kwitnącym sezonowo, jak kwiat, fragmentem osiedla, jej imię poznałam dopiero po jej śmierci – z klepsydry. Bo ja nie jestem reliktem, jestem współczesna, pospolita i całoroczna. Jak krzak jakiś.
Wszystkim babciom życzę, by mogły otaczać się dziećmi, niekoniecznie swoimi i czerpały z tych doświadczeń siłę i witalność.
Co roku po zimie rozprostowywała kości na tak zwanym trawniku pod balkonami. Zaraz po niej z ukrycia wychodziła wiosna. Rzeczony trawnik trawnikiem był tylko z nazwy. Pani babcia sadziła tam drzewka i krzewy, kwiatki jakieś, stawiała figurki. A wszystko to pewnie – o zgrozo – ze wspólnej, osiedlowej skarbonki. Co gorsza wykorzystywała naszych osiedlowych panów porządkowych. A to jej ziemię w workach nosili, a to pomagali drzewa wsadzać.
Pani babcia, nie dość, że wykorzystywała robotników, to jeszcze była totalnie nieznośna. Wiecznie zrzędziła. Zaglądała pod wycieraczki i narzekała na firmę sprzątającą, że zamiatają pod dywan. Dzieci przepędzała z klatek schodowych i prawiła im morały. Przeganiała właścicieli srających psami na zielone.
I plotkowała. Na potęgę plotkowała. Wszystkich zaczepiała. Zbierała dane z osiedla od największych plotkar. Ten jej ogródek był świetną bazą wypadową. Ale zimą też nie można było czuć się bezpiecznie. Wszak warowała przy firance i wiosną mogła wszystko wywlec na światło dzienne. Mnie też zaczepiała. I moje dzieci. Dzieci ją lubiły, bo była prawie tak mała jak koleżanka. Mówiły, że to mała babcia. I ona nazywała ich swoimi kolegami. Pozwalała im włazić za płotek i wąchać kwiatki. Rozmawiałam czasem z małą babcią. Cóż począć. Zaczepiała mnie, to rozmawiałam. Jak nie miałam czasu, irytowałam się, bo ciężko się było wyrwać z jej szponów.
[smartads]
Po poprzedniej zimie wychynęła jakby inna. Bledsza, mniejsza, bardziej zmęczona. Nie wyglądała dobrze. Wolniej chodziła. Ale nadal się uśmiechała. Zanim moje dzieci wyjechały na wakacje, dopadła nas na pogawędkę przy płotku.
Opowiedziała, jak wychowali ją rodzice. Uczyli ją, że należy interesować się ludźmi wokół siebie, być życzliwym dla sąsiadów, wiedzieć, co u kogo słychać, by nie byli tylko anonimowymi przechodniami. Uczyli ją, że trzeba dbać o sąsiedztwo, by było ładnie, czysto i estetycznie, by miło się mieszkało. Uczyli ją, że dzieci sąsiadów też trzeba wychowywać, w końcu to dla wspólnego dobra społeczeństwa. Dlatego przepędzała ich z klatki, jak łobuzowali i brudzili butami ściany.
Ubolewała nad tym, że teraz ludzie tak często zmieniają mieszkania. Że dziś ktoś mieszka u nas, jutro się wyprowadza, a w to miejsce wprowadzają się nowi, których czasem nie zdąży nawet poznać. Ale to nic, kojarzy twarze, wita się „dzień dobry sąsiedzie”, „dzień dobry sąsiadko”, by skrócić dystans.
Gdy chłopcy wrócili z kolejnych wakacji u babci, przekazałam im smutne wieści, że mała babcia umarła i już nie będzie z nimi rozmawiać. Posmutnieli. Pocieszali się faktem, że i tak dużo się z nią nagadali. Czasem, gdy przechodzimy obok jej trawnika, wspominają, pytają, czy ona na pewno nie żyje i już nigdy nie będzie z nimi rozmawiać. Są przekonani, że jako koledzy małej babci maja dożywotnie prawo wstępu na ten pilnie strzeżony trawnik.
Mimo że była stałym, choć kwitnącym sezonowo, jak kwiat, fragmentem osiedla, jej imię poznałam dopiero po jej śmierci – z klepsydry. Bo ja nie jestem reliktem, jestem współczesna, pospolita i całoroczna. Jak krzak jakiś.
Wszystkim babciom życzę, by mogły otaczać się dziećmi, niekoniecznie swoimi i czerpały z tych doświadczeń siłę i witalność.
Elżbieta Haque
Photo credit:
Thomas Leuthard / Foter.com / CC BY
martinak15 / Foter.com / CC BY