Jej zielone oczy – odc. 7

     Żeby była jasność – staruszki nigdy mnie specjalnie nie kręciły. Starość i śmierć to zjawiska, o których wolę nie myśleć i udawać, że mnie nie dotyczą. Jestem młoda, fajna i nieśmiertelna. Każdy kit jest dobry, jeśli poprawia samopoczucie.
– W takim razie pewnie szuka pani pracy? – zgadywała.
– Słucham?
Przeszło mi przez myśl, że to jakaś szalona wróżka i właśnie czyta mi z tęczówek.
-Na witrynie powiesiłam ogłoszenie – wyjaśniła i gestem głowy wskazała kartkę przyklejoną do szyby.
– Przepraszam, zapatrzyłam się na te cudowne storczyki – rzuciłam szybko, żeby odzyskać fason, a przez myśl przemknęło mi „Cholera, czemu nie?”
– Są rzeczywiście cudowne – oczy jej rozbłysły. – Piękniejszych nie znajdzie pani w Warszawie. Mam specjalnego dostawcę. Widać zna się pani na kwiatach.
– Kocham kwiaty! – skłamałam.
– Szukam kogoś na pół etatu. Sama nie daję już rady. Stara jestem na siedzenie tutaj cały dzień. A szkoda by było, bo dobra lokalizacja.
– Przepraszam, nie mam ze sobą CV.
– Nie potrzebuję CV. Nie znam się na tym. Zawracanie głowy.
– „Świetnie, bo moje CV miałoby cokolwiek wspólnego z kwiatami, gdybym sobie je tam dorysowała” – pomyślałam z ulgą.
– Ma pani pojęcie o układaniu kwiatów? – zapytała starsza pani.
– Kocham kwiaty! – rzuciłam magicznym zaklęciem. – I jestem po szkole plastycznej – skłamałam.
Ile to już razy w czasie trwania tej rozmowy?
– Cudownie! – rozentuzjazmowała się starsza pani.

[smartads]
     Przedstawiła zachęcające warunki finansowe i nienajgorsze organizacyjne. Zgodziłam się. Podczas okresu próbnego miała mi towarzyszyć. Umówiłyśmy się na następny tydzień. Chciałam się spić kilka razy z radości. Okazja spadła mi z nieba. Bardzo podniecająca okazja. Byłam podekscytowana, jakbym miała odbyć egzotyczną podróż.
     Gdy wychodziłam, uścisnęłyśmy sobie dłonie. To było jak dotyk śmierci. Będę musiała obcować z nią i z jej starością. To nie to samo, co własna osobista babcia starowinka. To zupełnie odrębne zjawisko.
     Gdy wychodziłam, zdjęła kartkę z witryny. Już nie szukała kogoś na pół etatu. Znalazła. Mnie, przebrzydłą, zakłamaną zołzę (tak tłumaczą z angielskiego wszelkie suki występujące w filmach). Swoją drogą, nie zanotowała nawet mojego nazwiska, numeru telefonu, nic. Pewnie miałaby zgryz, gdybym nie przyszła w poniedziałek.
     Gdy wychodziłam, zadzwoniłeś. Zaproponowałeś wspólny weekend.
– Jak to? Jakim cudem? Żartujesz ze mnie? – wypytywałam, nie dowierzając.
– Nie żartuję! – zapewniałeś mnie radosnym głosem – Matka zabiera małego do swojej ciotki na kilka dni.
– Och, coś się mamusi pozmieniało? – sarknęłam.
– Nic się nie pozmieniało. Jedzie do ciotki udawać supermatkę. Liczy, że ciotka zapisze jej coś w spadku.
     Pomyślałam, że z niej lepsza… zołza niż ze mnie. Ale przegnałam ją ze swoich myśli. Miałeś przyjechać po mnie w piątek rano. Obiecałeś 3 dni razem. Oszalałam ze szczęścia. Nic innego się nie liczyło. Nawet radosnego chlania mi się odechciało. Jutro będę spać cały dzień i śnić o wspólnym weekendzie, o wspólnych nocach, o zasypianiu na twojej piersi, o budzeniu się przy tobie.
     Od razu jednak zaczęłam zastanawiać się, co złego mnie spotka dla równowagi. Ale nic nie było w stanie popsuć mi humoru. Uśmiechałam się do siebie, idąc ulicą. Ludzie patrzyli na mnie jak na debila. W Polsce to nie do pomyślenia, żeby iść ulicą z uśmiechem na twarzy. Zresztą sama, gdy widzę delikwenta z uśmiechem, zastanawiam się, co mu dolega.

[smartads]
     Teraz ja tak paradowałam, a dolegało mi szczęście. Stan tak ulotny, że warto go celebrować. Dlatego zamiast jechać do domu, podjechałam na totalny deser do cukierni na Nowym Świecie. Potem wstąpiłam do spożywczaka i kupiłam kotu puszkę wypasionego mięcha. Pewnie jak się włamię do środka, trudno będzie mi się oprzeć i powstrzyma mnie tylko świadomość, że to kocie żarcie. Chociaż przecież z myszy tego nie robią, ale… to jednak kocie.

Elżbieta Haque

odc. 1.     odc. 2.
odc. 3.     odc. 4.
odc. 5.     odc. 6.

Dodaj komentarz