Taki jeden poniedziałek

     Oto i powstało. Wyjątkowo udana akcja, bo rzuciłam okiem obadać sytuację tak akurat, że minidziewczę me nie zdążyło jeszcze nabrać powietrza w minipłucka i zrobić alarmu. Wzięłam więc taką jeszcze pogniecioną, ale w dobrym humorze, oporządziłam, nawet sru w nocnik było. Wyjątkowo ugodowy ten humorek był. Pomijam małą wpadkę z grzebaniem w kibelku.


     Przed podjęciem próby ubierania mojej minidziewczynki, zadzwoniłam przezornie do przychodni, upewnić się, że pani medyk mnie dzisiaj przyjmie, bo wyprawa na darmo nie należy do przyjemnych. Pani medyk ma dwie sztuki dziecięcia w wieku możliwie chorującym, do tego w tym roku jeszcze nie miałam okazji odwiedzać medycznej placówki, a mogło się coś zmienić w NFZ-owskiej ofercie, syćko możliwe, upewnić się trzeba. Dodzwoniłam się za… no, za n-tym razem. Ogólnie mówiąc, ktoś tam nie miał zbytnio czasu, albo raczej chęci odebrać. 'Dzień dobry’ – powitałam się grzecznie – 'Czy pani dr S. dzisiaj przyjmuje?’ 'Tak, rejestracja od ósmej, NIE MA ÓSMEJ!!’ łup!!! słuchawką. Zatkało mnie z leksza, bo czymże zawiniłam? Z tego, co się kiedyś tam dowiadywałam, mogę wydzwaniać już od 7-mej. Zresztą kiedy niby mam się spytać, skoro godziny (jeśli nie zmienione) przyjmowania dzieci zdrowych są od 8-mej właśnie, aż (aż!!) do 9-tej, a grubo przed 9-tą zaczynają się już schodzić chore, a trza tam jeszcze dotrzeć, co mimo wszystko trwa. Zwykle pytam się jeszcze, czy można w takim razie przyjść zaszczepić dziecko na to a na to, dla pewności, że dany specyfik mają, bo kto tam ich wie, ale w tej sytuacji nawet mi się nie przypomniało.

[smartads]
     Zaćmiona chęcią wykorzystania dzisiejszej super organizacji na linii bobo-ja, niehamowana żadnym złym przeczuciem, że poniedziałek, że chamskie babsko w słuchawce, wzięłam się za kolejny etap – ubieranie. Spoko, dobry humorek wciąż u minidziewczęcia, więc gładko pójdzie… Taaaa, samodzielność, widzę, buty chce sama zakładać! A czas mija, zegar złośliwie bije 8 razy bim-bam. Słyszę uprzejmie potwierdzające 'błwammm’ z miniusteczek (pochodna bim-bam oznaczająca zegary wszelkiej maści, elektroniczne też). No słodkie to jest, ale nie zmienia faktu, że późno się robi.
     No, ubrane, uff. Nieważne, że musiałam usiąść okrakiem na wydzierającym się wściekle bobo i ubrać buciszcze na siłę. Wkomponowałam buntowniczą miniosóbkę w wehikuł kołowy i wybyłam pędem, bo godzina (słownie: jedna godzina!!!) przyjmowania dzieci zdrowych już się zaczęła. Po drodze zakupiłam jeszcze rogala, co by ewentualnie głodne dziecię napełniło bębenek, chociaż przed wyjściem podłączyłam bobo do cycmlekopoju. Wygodna sprawa, nie powiem. Na jakiś czas pewnikiem kalorii starczy. Dumna z siebie dotarłam do celu, zziajana, bo po schodach, gdzie straszą dwie szyny, pamiętające PRL-owskie czasy, nijak niepasujące do żadnego z nowoczesnych wózków. Zawsze patrzę z niesmakiem na tę schodową przeszkodę, posiadającą wiele uroczych ubytków. Jak dla mnie i bez nich ciężko mi się tam wspinać z obciążeniem. Dla kogo ta przychodnia? W każdym razie nie niepełnosprawnych i dzieci w wieku wózkowym. Sposobem trza te schody brać. I siłą. A ja mam i sposób i siłę, ha. Przedumna i ze sposobu i z siły i z panowania nad tajm i sytuejszyn w ogóle – wkroczyłam do przychodni przez drzwi bez klamki, której odpadnięcie dobrze pamiętam z początków uczęszczania do tego przybytku, czyli jakiś rok wcześniej.

Dodaj komentarz