Mama w korporacji – cz. II

     Ojć, strasznie mnie bolą plecy. Niby nie przytyłam dużo, ale jakoś ostatnio nie mogę wysiedzieć na krześle.
     Tydzień minął na oczekiwaniu na odpowiedź. Byłam dobrej myśli aż do momentu, w którym dostałam kopię wniosku Grześka z dopiskiem mojego Prezesa: „Nie zgadzam się na nic!”
Żadnego wyjaśnienia, nic. Po prostu nic. Jak można tak traktować ludzi? Zacisnęłam zęby i oczy, żeby się nie rozpłakać z bezsilnej złości. I tak drugi raz moje plany legły w gruzach. Grzesiek walczył jak lew, ale to nic nie dało. Jutro. Pomyślę o tym jutro.
     Wieczór. Piotr mnie pociesza. Mówi, że trudno. Postanowię co dalej po narodzinach i urlopie. Jak to mówią, głupi ma zawsze szczęście. Okazało się, że załapię się na dłuższy urlop macierzyński. Sama nie wiem, czy to dobrze. Bo jak odnajdę się w pracy po takiej przerwie?


     Plecy bolą mnie coraz bardziej. W nocy nie mogę spać. Budzę Piotra. Jedziemy do szpitala. Ku mojej rozpaczy już mnie z niego nie wypuszczają. Antybiotyk w żyłkę i leżakowanie minimum 2 tygodnie. Cóż za atrakcje. Trafiłam na czteroosobową salę brzuchatek. Wyglądałam przy nich, jakbym nie była w ciąży. Szczególnie w tym szpitalnym wdzianku a’la namiot. Standardowa weryfikacja nowej na sali: który miesiąc i z jakiego powodu leżę. Nasłuchałam się barwnych opowieści i spać nie mogę. Rany boskie, wszystkie gadają o wyprawkach, pieluchach, kosmetykach, wózkach i jakichś innych urządzeniach, o których nie mam bladego pojęcia. I o porodzie, i o karmieniu piersią. Przecież większość rodzi za 3-4 miesiące! Po co gadać po próżnicy? Trzeba po prostu miesiąc wcześniej kupić wszystko i z głowy. Mam dość.
Piotr przyjeżdża rano. Przywozi mi niezbędne rzeczy, laptop i świeżo wyciśnięty sok z cytrusów. Ubóstwiam go za to.
     Nerki mnie już mniej bolą. Chyba antybiotyk zaczął działać. Ale okazuje się, że życie pacjentki w ciąży nie jest usłane różami. W ciągu dnia mam ze 3 różne badania. Normalnie pospać nie dadzą. Odpalam notebooka. Piszę maila do Grześka, że dziękuję za wszystko. Niestety nie mogę osobiście, bo jestem w szpitalu. Odbieram firmową pocztę i załatwiam bieżące sprawy w pracy poprzez e-mail i telefon.

[smartads]
     Przepadają nam 2 lekcje ze szkoły rodzenia. Zdążyliśmy się raptem poznać z kilkoma „zabrzuszkowanymi” parami i dowiedzieć się ogólnie o przebiegu ciąży. Nic ciekawego, czego by nie było w książkach.
     Wracam do pracy. Zdecydowałam, że będę unikać spotkania z Prezesem. Nie chcę widzieć tego człowieka na oczy. Nawet jego głos mnie drażni. W międzyczasie pilnuję wizyt, ważenia i brania proszków. Dzidziuś rośnie. Idziemy na USG tzw. połówkowe. Kto wie, może dowiemy się, kto siedzi u mnie w brzuchu. Niektóre kobiety nie chcą wiedzieć. Nie rozumiem czemu, skoro są takie możliwości. Wolę kupić wyprawkę dobraną kolorystycznie do płci dziecka. Nie chcę różowych ciuszków dla chłopca. Dlaczego jestem pewna, że to chłopiec? Nie wiem skąd, ale wiem to i już. Piotr się śmieje, że zmysł macierzyński w końcu mi się obudził. Ale to nie tak. Ja od początku myślałam o dziecku, jako o chłopcu. Ciekawa jestem, czy się sprawdzi.
     Dziecko, nawet w brzuchu, to drogie hobby. USG 3D w kolorze ma swoją cenę, ale trudno. Czego się nie robi dla dziecka. Podobno to USG jest najważniejsze. Warto było. To jest niesamowite. Obejrzeliśmy buzię, rączki, nóżki. Lekarz zbadał wszystkie narządy wewnętrzne, pokazał nam bijące serduszko, zwymiarował dziecko. Wynik: zdrowy, narządy rozwinięte, maluszek nie należy do wielkoludów, ale mieści się w normie. Dostaliśmy pierwszą fotkę twarzyczki dziecka i płytę CD z nagraniem. I najważniejsze… Wiedziałam! To chłopiec.

Dodaj komentarz