Małżeństwo na medal

Piątek.
     O świcie pojechaliśmy z mężem na giełdę kwiatów. Kupiliśmy po okazyjnej cenie odłamane kwiaty storczyków, czyli takie po jednej sztuce, wszystkie w odcieniach bieli, różu i fioletu oraz kryształki i wstążki. Dobrze, że mi się przypomniało – przecież nie mamy wazonów. Pouczona przez panią z butiku, nabyłam probówki, które zostaną zawieszone na czymś w rodzaju wstążko-drucika, a do środka po jednym storczyku i listku. Kto by pomyślał, że to tak ładnie będzie wyglądać. Do dużych salaterek z wodą włożyliśmy po 3 storczyki i pływające świeczki zapachowe, a na dno kolorowe kryształki. Ustawiliśmy je na stołach.
     Zadowolona patrzyłam na stoły, ustawione w kształcie litery U, przykryte białymi obrusami z serwetami w odcieniach różu z przyszytymi kryształkami, które błyskają barwami tęczy w zależności od światła. Z pomocą dzieci Jurka, ustawiliśmy zastawę i sztućce. Skąd on wytrzasnął talerzyki w różowe różyczki? Śliczne. To wszystko na dziś, przyjeżdżamy jutro o 13.00. Oby wszyscy goście dojechali szczęśliwie. Siedliśmy na podłodze i w milczeniu kontemplowaliśmy efekt naszej pracy. I tak nas zastała Agata. „Miód, malina” – oceniła.
Sobota – godzina Zero.
     Klika minut przed uroczystością, Agata przywiozła rodziców pod urząd miasta. Ciocia i wujek wysiedli z samochodu, a ja pomachałam im z daleka. Ciocia odmachała, a po chwili zamarła. Jak później opowiadała, w tej samej chwili dostrzegła jednego szwagra z żoną, potem drugiego, a potem swoją długo niewidzianą starszą siostrę, która od dłuższego czasu przebywa w domu opieki, a potem następnych i następnych… Wtedy Jurek razem z Agatą poinformowali Wujostwo, że nie wszystko im powiedzieli i że uroczystość będzie „troszkę” większa i że nie w domu u Jurka, bo tam za mało miejsca. W tym momencie przestraszyłam się, że z nadmiaru przeżyć i emocji nam zemdleją, ale Agata to przewidziała i już wcześniej zaaplikowała cioci coś lekkiego na uspokojenie. W końcu nie od wczoraj zna swoich rodziców.
     O 11:00 w sali ślubów Urzędu Miasta, zebrały się wszystkie pary jubilatów, w tym także para – toż to prawie niemożliwe – obchodząca 60 rocznicę! Wszyscy eleganccy i wzruszeni. Salę wypełniali szczelnie goście jubilatów, przy czym mam wrażenie, że nasza ekipa była najliczniejsza.
     Potem koncert skrzypcowy, marsz weselny – a co! Aż wreszcie kulminacyjny moment – przemówienie gratulacyjne Prezydenta Miasta oraz uhonorowanie każdego jubilata medalem. Na zakończenie bukiet pięknych bordowych róż dla pań, upominek w ręce panów, podziękowania jubilatów i lampka szampana dla wszystkich. I zdjęcia, filmy, życzenia i uściski. Atmosfera była podniosła i bardzo radosna jednocześnie. Państwowe odznaczenie dla prywatnego, romantycznego związku – to niesamowite.


     Tak, w naszym kraju, gdzie co czwarta para się rozwodzi, 50 lat małżeństwa rzeczywiście zasługuje na medal, szczególnie w kontekście naszych czasów, w których dominuje zmienność i pogoń za wartościami materialnymi. Większość jubilatów podkreślała, że nie było to proste i że wspólne życie „na dobre i na złe” zasługuje na podziw i uznanie, ale ich optymizm i wiara w siebie pomogła im przetrwać razem największe burze. Tym bardziej, że przyszło im żyć w czasach naznaczonych brakiem wszystkiego. Może to tylko moje wrażenie, ale wydawało mi się, że jubilaci wręcz promienieli spokojnym ciepłem i życiową mądrością.
     Wyszliśmy na zewnątrz, wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy do ośrodka kultury. A tam zebrał się już niezły tłum. Ciocia i wujek co rusz witali się z kolejnymi gośćmi. Nie wiem kto, może wnuki, posypał jubilatów płatkami kwiatów, a goście jeszcze na zewnątrz odśpiewali „Sto lat”. Ciocia aż się popłakała ze wzruszenia, a wujek usiłował odgrywać twardziela.

[smartads]
     Goście zdyscyplinowani – każdy zabrał buty na płaskim. W sali unosił się zapach kwiatów, świece już były zapalone, obiecane balony zawieszono w pękach i girlandach, całość stworzyła naprawdę miły nastrój. Kelnerki szybciutko rozniosły gorący rosół, a potem drugie danie. Wszyscy głodni zabrali się za konsumpcję. Okazało się, że opinia na temat kucharki nie była przesadzona. Jedzenie było bardzo smaczne. Toastom, gratulacjom i prezentom nie było końca.
     W końcu Agata podarowała jubilatom album. Oglądali wszyscy. Można powiedzieć, że każdy z braci i sióstr mógł odnaleźć się przynajmniej na jednym zdjęciu. Rodzinie zebrało się na wspominki, jeden przez drugiego opowiadali różne historie rodzinne. Było dużo śmiechu. Siedzieliśmy długo, aż zaczęło się ściemniać, całe szczęście, że wpadliśmy na pomysł jeszcze jednego dania gorącego.
     Niezmierne miłe było to, że wszyscy, który potwierdzili swoje przybycie, naprawdę przyjechali. Zresztą wszyscy też zgodnie stwierdzili, że to był niezapomniany wieczór. Niesamowicie było spotkać się w tak dużym gronie rodzinnym z okazji takiego jubileuszu. Szkoda, że nie zdarza się to częściej. Tym bardziej, że ostatnie okazje wspólnych spotkań nie nastrajały optymistycznie.
     Wracając z kuchni, stanęłam w drzwiach i patrzyłam na gości. Wszyscy zadowoleni, widać to na ich twarzach. Rodzina jakby na nowo się odnalazła. Ciocia i wujek patrzyli na siebie z taką czułością, że aż mnie zakłuło w sercu. Ja też bym tak chciała… kiedyś. To tak, jakby osiągnęli jakiś wyższy stopień wtajemniczenia i wiedzieli, jak nadal cieszyć się życiem, choć już tak wiele się razem przeżyło. Szkoda, że tej mądrości nie mamy już na początku związku. O ile więcej miłości i radości moglibyśmy zaznać w ciągu swojego życia.
     To u kogo będzie następny jubileusz? I kiedy? Oby pamiętać o tym z wyprzedzeniem!

Opowieści Joanny wysłuchała Foxy

Dodaj komentarz