Endometrioza po mojemu

     Pierwszy miesiąc minął całkowicie bezobjawowo. Tak to ja mogłam się leczyć! Gdy nadszedł czas na kolejny zastrzyk – ku mojemu zdziwieniu – dostałam miesiączkę, której przecież miało nie być! I co się okazało? Zastrzyk w szpitalu został źle podany. Otóż wskutek niepełnego wciśnięcia tłoka strzykawki, prawdopodobnie w ogóle nie wprowadzono mi jej zawartości! I tak minął miesiąc „leczenia” całkowicie na marne. Przy okazji okazało się, co jest przyczyną braku skutków ubocznych kuracji. Brak kuracji.
     Z kolejnymi dawkami poszło już gładko. Znalazłam bardzo miłą pielęgniarkę, która miała doświadczenie z Zoladexem. I tak przez kolejne 5 miesięcy, co 28 dni pukałam do jej drzwi z nową dawką leku, zaopatrzona w pudełko ptasiego mleczka, merci czy inny cukierkowy gadżet na osłodę jej ciężkiego, pielęgniarskiego żywota. Oczywiście kolejnej miesiączki już nie dostałam. I tak już do końca kuracji.
     Jak przebiegało leczenie? Przez pierwsze 3 miesiące znośnie. Pojawiły się uderzenia gorąca, jednak jak dla mnie nie było to coś szczególnie uciążliwego. Może dlatego, że kurację przechodziłam w okresie zimowym. Ot, po prostu, od czasu do czasu od stóp do głów oblał mnie pot. Błahostka! Druga połowa leczenia nie przebiegała jednak już tak różowo. Dopadły mnie zmiany nastroju i najgorsza dolegliwość – bezsenność, połączona z uczuciem niepokoju, szalonym biciem serca i lękiem. Bywały noce, że spałam po 2-3 godziny, przewracając się nerwowo z boku na bok. Ostatni miesiąc ledwo przeżyłam psychicznie. Gdyby kurację trzeba było przedłużyć, pewnie musiałabym dodatkowo skorzystać z pomocy psychiatry. Oczywiście wspomagałam się delikatnymi uspokajaczami, ale nie zawsze przynosiło to rezultat. Oj, ile ja łez wypłakałam na forum o tym, jak mi źle. Na moje narzekanie lekarz odpowiadał, że tak wyglądają skutki niedoboru estrogenu w okresie menopauzy i że – chcąc nie chcąc – muszę wytrzymać. Nie dał się namówić na skrócenie leczenia.

[smartads]
     W końcu minęło 6 miesięcy. I tu znowu pojawił się lęk. Przypomniały mi się bowiem słowa owej pani dr przed pierwszym zastrzykiem. Mimo uspokajających zapewnień mojego ginekologa, że organizm bez problemu wróci do normy i rozpocznie się na nowo produkcja odpowiednich hormonów, potwornie się obawiałam, czy aby na pewno.
     Moje obawy były całkowicie niepotrzebne. W regulaminowym terminie, około miesiąca od zakończenia działania ostatniej dawki, wróciła owulacja, miesiączka i normalny, prawidłowy cykl. Choroba się wyciszyła. Koniec leczenia. Uffff… Przecież o to chodziło. Ulga? Nie do końca. Skoro temat endometriozy został załatwiony (przynajmniej tymczasowo, bo to choróbsko lubi powracać), czas powrócić do zadania podstawowego. Jakiego? Do starań o pierwsze, upragnione i wyczekiwane dziecko. Tak jak napisałam na wstępie – choć choroba została pokonana, mój cel nie został jeszcze osiągnięty i jestem dopiero w połowie drogi. Stąd wspomniany na początku brak happy endu, a jedynie zwykły end. Na happy end bowiem dopiero czekam i mam nadzieję, że wkrótce nadejdzie.
     P.S. Kilka tygodni po napisaniu tego tekstu, razem z dwoma kreskami na teście i kropeczką na USG, pojawiła się szansa na upragniony happy end. Ale na razie ciiii…

_a_n_i_a_

Dodaj komentarz