Stoi przede mną. Taki wypacykowany. Idealne buty, idealne spodnie. Idealny płaszczyk, rękawiczki, czapka idealna, idealnie ułożona. Okularki idealnie dobrane. Odstawił neseser – idealnie równo. Wyjął zeń wcześniej książkę. Książka obłożona gazetową okładką. Kto tak w dzisiejszych czasach robi? Pan idealny.
„Pisanie jest nagrodą za służenie diabłu” – cytuje Szolc za Kafką. To by się zgadzało. Zlecenie wpadło niczym dopust nieboży. Tylko sam diabeł mógł wybrać tak niedogodny termin. Nie mam czasu. Grafik napięty. Ale przecież nie przepuszczę takiej okazji. Dlatego gdy redaktorka zadzwoniła z zapytaniem, nie wahałam się ani chwili, czy przyjąć zlecenie. No i mam – ja baba placek.
Szaro za oknem. Najprzyjemniej byłoby zaszyć się pod kocem. Ale muszę przecież jechać do…(?) A! Do banku. Do tej pierwszej placówki nie pójdę, bo tam jest ten koleś, co plotkuje przez telefon. Wcale nie mam ochoty tego znów wysłuchiwać. Pójdę do tej drugiej. Dalej, ale przyjemniej. Wreszcie przystanek. Jakiś chłopak wstaje z miejsca, rozprostowuje kurteczkę, spodenki. Och, podrapał się w pupę. Jaki on wyzwolony. Tak publicznie podrapać się w pupę…
Wysiadam z autobusu i pędzę. Czy na pewno muszę się tak spieszyć? Nie wiem. Ale jakoś tak już mam, że muszę sobie w mózgu przestawić tryb „gonitwa” na tryb „spacer”, żeby zwolnić. W głowie nadal strumień świadomości. Jeszcze chwila i zacznę gadać do siebie, idąc. Powinnam mieć możliwość rejestrowania tego, co widzę, co przetwarzam na słowa, co mi się skleja w fabułę. Za 5 sekund zapomnę. Za dużo bodźców. Pstrokate to miasto. Brzydkie takie. A dziś jeszcze tak szaro i mży. Ale nie potrafiłabym już mieszkać poza Warszawą.
Maszeruję. Mijam witryny. Mijam ten bank, co do niego wejść nie chcę. A więc jeszcze kawałek. Tu by się przydało wpaść w drodze powrotnej. Fajne ciuchy mają. W prawo produkty bez konserwantów. Podziemie zalatujące stęchlizną i pachnące pączkami. Mijam ludzi w pędzie. Wynurzam się na powierzchnię. Pędzę, moknę, dostaję oczopląsu. Stop! Gdzie ja właściwie idę? A! Do banku. A może minęłam? „Przecież byłaś tu już. Nie kojarzysz ulicy? – gadam do siebie – Głupia… bicz.” Gicz. Wołowy? Wołowa? 35zł za kilo. A w witrynie obok baleriny w promocji za… 35zł.
[smartads]
Pozałatwiałam. Jeszcze w banku notowałam na kolanie. Wyobrażam sobie, że z boku wyglądam jak wariatka. To nawet widać, kiedy przychodzi do mnie myśl. Teraz trzeba pognać w drugą stronę. Zapewne te wszystkie witryny w dzikim pędzie w drugą stronę będą wyglądać zupełnie inaczej i nie trafię do tego sklepu z fajnymi ciuchami.
Tylko czy mam się do czego spieszyć? No tak, praca czeka. I kot na bank tęskni i mnie potrzebuje. Pędzę zatem na przystanek. Mam ochotę pozagryzać ludzi pchających się do autobusu. Znów nie mogę się skupić na czytaniu. Bujam się z resztą pasażerów, współużytkowników tej przestrzeni, tej rzeczywistości, na próżno szukam tu sensu istnienia.
Dom. Czekam tylko na zmierzch i będę mogła popracować.
– Dzwonię do ciebie, żeby cię wykorzystać. Nie, nie traktuję cię przedmiotowo. Uspokajasz mnie. Przy tobie łagodnieję. A potrzebuję się wyciszyć. Mhm, w gruncie rzeczy zatem… traktuję cię przedmiotowo. Wykorzystuję cię, by całkiem nie zsuczeć, by nie sfiksować do końca. Zażywam cię jak tabletki. Tak, leżę sobie. Sama. Wiem, że nie możesz. Chcę tylko posłuchać twojego głosu…
„Pisanie jest nagrodą za służenie diabłu” – cytuje Szolc za Kafką. To by się zgadzało. Zlecenie wpadło niczym dopust nieboży. Tylko sam diabeł mógł wybrać tak niedogodny termin. Nie mam czasu. Grafik napięty. Ale przecież nie przepuszczę takiej okazji. Dlatego gdy redaktorka zadzwoniła z zapytaniem, nie wahałam się ani chwili, czy przyjąć zlecenie. No i mam – ja baba placek.
Szaro za oknem. Najprzyjemniej byłoby zaszyć się pod kocem. Ale muszę przecież jechać do…(?) A! Do banku. Do tej pierwszej placówki nie pójdę, bo tam jest ten koleś, co plotkuje przez telefon. Wcale nie mam ochoty tego znów wysłuchiwać. Pójdę do tej drugiej. Dalej, ale przyjemniej. Wreszcie przystanek. Jakiś chłopak wstaje z miejsca, rozprostowuje kurteczkę, spodenki. Och, podrapał się w pupę. Jaki on wyzwolony. Tak publicznie podrapać się w pupę…
Wysiadam z autobusu i pędzę. Czy na pewno muszę się tak spieszyć? Nie wiem. Ale jakoś tak już mam, że muszę sobie w mózgu przestawić tryb „gonitwa” na tryb „spacer”, żeby zwolnić. W głowie nadal strumień świadomości. Jeszcze chwila i zacznę gadać do siebie, idąc. Powinnam mieć możliwość rejestrowania tego, co widzę, co przetwarzam na słowa, co mi się skleja w fabułę. Za 5 sekund zapomnę. Za dużo bodźców. Pstrokate to miasto. Brzydkie takie. A dziś jeszcze tak szaro i mży. Ale nie potrafiłabym już mieszkać poza Warszawą.
Maszeruję. Mijam witryny. Mijam ten bank, co do niego wejść nie chcę. A więc jeszcze kawałek. Tu by się przydało wpaść w drodze powrotnej. Fajne ciuchy mają. W prawo produkty bez konserwantów. Podziemie zalatujące stęchlizną i pachnące pączkami. Mijam ludzi w pędzie. Wynurzam się na powierzchnię. Pędzę, moknę, dostaję oczopląsu. Stop! Gdzie ja właściwie idę? A! Do banku. A może minęłam? „Przecież byłaś tu już. Nie kojarzysz ulicy? – gadam do siebie – Głupia… bicz.” Gicz. Wołowy? Wołowa? 35zł za kilo. A w witrynie obok baleriny w promocji za… 35zł.
[smartads]
Pozałatwiałam. Jeszcze w banku notowałam na kolanie. Wyobrażam sobie, że z boku wyglądam jak wariatka. To nawet widać, kiedy przychodzi do mnie myśl. Teraz trzeba pognać w drugą stronę. Zapewne te wszystkie witryny w dzikim pędzie w drugą stronę będą wyglądać zupełnie inaczej i nie trafię do tego sklepu z fajnymi ciuchami.
Tylko czy mam się do czego spieszyć? No tak, praca czeka. I kot na bank tęskni i mnie potrzebuje. Pędzę zatem na przystanek. Mam ochotę pozagryzać ludzi pchających się do autobusu. Znów nie mogę się skupić na czytaniu. Bujam się z resztą pasażerów, współużytkowników tej przestrzeni, tej rzeczywistości, na próżno szukam tu sensu istnienia.
Dom. Czekam tylko na zmierzch i będę mogła popracować.
– Dzwonię do ciebie, żeby cię wykorzystać. Nie, nie traktuję cię przedmiotowo. Uspokajasz mnie. Przy tobie łagodnieję. A potrzebuję się wyciszyć. Mhm, w gruncie rzeczy zatem… traktuję cię przedmiotowo. Wykorzystuję cię, by całkiem nie zsuczeć, by nie sfiksować do końca. Zażywam cię jak tabletki. Tak, leżę sobie. Sama. Wiem, że nie możesz. Chcę tylko posłuchać twojego głosu…
Elżbieta Haque