Policzyłam do 20. Następny za 30 minut. Pomyślałam, że przecież nie będę tak tu stać i liczyć. Pójdę na tramwaj. Przełykając łzy rozczarowania i ślinę, po obejściu się smakiem (łosoś), podreptałam dzielnie w stronę przystanku tramwajowego. Po drodze minęło mnie trzech sympatycznie wyglądających nastolatków, z których jeden zawołał do mnie kulturalnie: „Dasz dupy?” Na jego nieszczęście, naładowana adrenaliną po nieudanej akcji „łosoś” oraz z fizjonomią nastolatki, ale charakterem starej, wrednej baby, odwróciłam się i powiedziałam mu kilka „miłych” słów. Nie powtórzę, co mówiłam, bo wstyd. Moja tyrada była dość głośna, okraszona soczystymi epitetami i raczej jednoznaczna w wymowie. Idąca koło mnie starsza pani popłakała się ze śmiechu, a niedoszły amant-romantyk oddalił się świńskim truchtem.
Tramwaj oczywiście odjechał. Wróciłam więc na autobus i grzecznie czekałam. Postanowiłam wykorzystać ten czas na odzyskanie równowagi i wmówienie sobie, że ten dzień wcale się tak źle nie zaczął. Przecież zamiast jechać do domu, mogę od razu podjechać autobusem na targ. Zrobię sobie zakupy, wśród których główną pozycją miała być kiszona kapusta od Pani Marioli. Dostałam zamówienie na 200 pierogów z grzybkami i kapustą, a tylko kapusta Pani Marioli spełnia moje wygórowane wymagania smakowe. Nieco podbudowana na duchu wsiadłam w autobus i pojechałam na targ, gdzie okazało się…, że Pani Mariola dzisiaj nie przyjechała. Postałam chwilę pod zamkniętą budką, w nadziei, że się ona magicznie dla mnie otworzy i wyskoczy z niej Pani Mariola, wołając radośnie: „Niespodzianka!” Nic z tego. Przemoknięta, przemarznięta, bez łososia i kapusty człapałam do domu. Po drodze dostałam SMSem zamówienie na kolejną partię pierogów. Świetnie! Chyba zacznę tą kapustę kisić osobiście.
[smartads]
W domu, a raczej na klatce schodowej, powitał mnie radośnie cuchnący Pies. Wyprawszy cuchnącego psa, wyszorowałam równie cuchnącą klatkę schodową, następnie cuchnącą łazienkę i na końcu siebie. Cuch zaparł się zadnimi łapami i za nic w świecie nie chciał mnie opuścić. Wygrzebałam jakieś stare perfumy i spsikałam, co się dało. Wyszło mi coś na kształt francuskiego „L’Odore”.
Kiedy zorientowałam się, że przepychanka z padlinim smrodem zajęła mi zdecydowanie za dużo czasu, pognałam po Zołzę. W szatni mamusie podejrzanie pociągały nosem, ale udawałam, że nie widzę, że to nie ja, że mnie też śmierdzi, więc pociągałam razem z nimi. Niestety plan pokrzyżowało mi moje dziecko, które bynajmniej nie dyskretnie zapytało: „Mamo, co tak śmierdzisz?” W drodze powrotnej zastanawiałam się, czy w połowie marca jest szansa na zmianę przedszkola.
W domu Pies nas radośnie nie powitał. Spał smacznie w małżeńskim, a raczej w niemałżeńskim łóżku, które zazwyczaj dzielę z niemężem, czasami z dzieckiem (choć już rzadziej), ale nigdy z Psem. Spał i pochrapywał słodko, wtuliwszy nosek w swój ogon. Może nawet bym się rozczuliła, gdyby nie to, że pół godziny wcześniej zafundowałam mu kąpiel, niestety bez suszenia. Cuch spał razem z Psem. No, może już nie był Cuchem a Cuszkiem, ale jednak był. Obudziłam obydwu i wygoniłam na posłanie. Pies umknął szybko, Cuszek dostojnie kroczył za nim, lekko się ociągając, co dało się wyczuć. Zmieniłam więc pościel. Kołdra na szczęście nie przemokła, koc wziął wilgoć na siebie. Wrzuciłam koc do pralki, umyłam podłogę, wywietrzyłam sypialnię.
Usiadłam. Przyszła Zołza z pytaniem, co na obiad. Matko Boska! Na śmierć zapomniałam, że obiadu nie ma! Hmm… w zasadzie to ja nawet śniadania nie jadłam. Uszczęśliwiłam więc dziecko pizzą, zrobiłam sobie mocną kawę i napisałam ten tekścik – dla Was drogie Matki Polki, dla Was Ojcowie Polacy, dla wszystkich, którym czasem jest źle i którym wydaje się, że wszystko idzie nie tak. Kiedy będziecie mieć zły dzień, wspomnijcie sobie moje dzisiejsze perypetie, bo przecież nic tak nie podnosi człowieka na duchu, jak świadomość, że inni mają gorzej.
Tramwaj oczywiście odjechał. Wróciłam więc na autobus i grzecznie czekałam. Postanowiłam wykorzystać ten czas na odzyskanie równowagi i wmówienie sobie, że ten dzień wcale się tak źle nie zaczął. Przecież zamiast jechać do domu, mogę od razu podjechać autobusem na targ. Zrobię sobie zakupy, wśród których główną pozycją miała być kiszona kapusta od Pani Marioli. Dostałam zamówienie na 200 pierogów z grzybkami i kapustą, a tylko kapusta Pani Marioli spełnia moje wygórowane wymagania smakowe. Nieco podbudowana na duchu wsiadłam w autobus i pojechałam na targ, gdzie okazało się…, że Pani Mariola dzisiaj nie przyjechała. Postałam chwilę pod zamkniętą budką, w nadziei, że się ona magicznie dla mnie otworzy i wyskoczy z niej Pani Mariola, wołając radośnie: „Niespodzianka!” Nic z tego. Przemoknięta, przemarznięta, bez łososia i kapusty człapałam do domu. Po drodze dostałam SMSem zamówienie na kolejną partię pierogów. Świetnie! Chyba zacznę tą kapustę kisić osobiście.
[smartads]
W domu, a raczej na klatce schodowej, powitał mnie radośnie cuchnący Pies. Wyprawszy cuchnącego psa, wyszorowałam równie cuchnącą klatkę schodową, następnie cuchnącą łazienkę i na końcu siebie. Cuch zaparł się zadnimi łapami i za nic w świecie nie chciał mnie opuścić. Wygrzebałam jakieś stare perfumy i spsikałam, co się dało. Wyszło mi coś na kształt francuskiego „L’Odore”.
Kiedy zorientowałam się, że przepychanka z padlinim smrodem zajęła mi zdecydowanie za dużo czasu, pognałam po Zołzę. W szatni mamusie podejrzanie pociągały nosem, ale udawałam, że nie widzę, że to nie ja, że mnie też śmierdzi, więc pociągałam razem z nimi. Niestety plan pokrzyżowało mi moje dziecko, które bynajmniej nie dyskretnie zapytało: „Mamo, co tak śmierdzisz?” W drodze powrotnej zastanawiałam się, czy w połowie marca jest szansa na zmianę przedszkola.
W domu Pies nas radośnie nie powitał. Spał smacznie w małżeńskim, a raczej w niemałżeńskim łóżku, które zazwyczaj dzielę z niemężem, czasami z dzieckiem (choć już rzadziej), ale nigdy z Psem. Spał i pochrapywał słodko, wtuliwszy nosek w swój ogon. Może nawet bym się rozczuliła, gdyby nie to, że pół godziny wcześniej zafundowałam mu kąpiel, niestety bez suszenia. Cuch spał razem z Psem. No, może już nie był Cuchem a Cuszkiem, ale jednak był. Obudziłam obydwu i wygoniłam na posłanie. Pies umknął szybko, Cuszek dostojnie kroczył za nim, lekko się ociągając, co dało się wyczuć. Zmieniłam więc pościel. Kołdra na szczęście nie przemokła, koc wziął wilgoć na siebie. Wrzuciłam koc do pralki, umyłam podłogę, wywietrzyłam sypialnię.
Usiadłam. Przyszła Zołza z pytaniem, co na obiad. Matko Boska! Na śmierć zapomniałam, że obiadu nie ma! Hmm… w zasadzie to ja nawet śniadania nie jadłam. Uszczęśliwiłam więc dziecko pizzą, zrobiłam sobie mocną kawę i napisałam ten tekścik – dla Was drogie Matki Polki, dla Was Ojcowie Polacy, dla wszystkich, którym czasem jest źle i którym wydaje się, że wszystko idzie nie tak. Kiedy będziecie mieć zły dzień, wspomnijcie sobie moje dzisiejsze perypetie, bo przecież nic tak nie podnosi człowieka na duchu, jak świadomość, że inni mają gorzej.
Anna
Strony: 1 2