Czasem jest tak, że wstajemy z łóżka i od razu wiemy, że to właśnie TEN dzień. Dzień paskudny, chichoczący i zacierający łapska z radości na samą myśl o spierniczeniu nam życia. Dzisiaj miałam taki właśnie dzień.
Postanowiłam wykorzystać
ten czas na odzyskanie równowagi
i wmówienie sobie, że ten dzień
wcale się tak źle nie zaczął.
Rano pognałam z Psem na spacerek – za drzwiami powitała mnie wczesna wiosna, zacinająca drobnym, lodowatym deszczem i szarpiąca mnie za kurtkę szponami paskudnej wichury. Nic to, iść trzeba. Posnułam się po łące niczym upiór, a kiedy uznałam, że Pies już załatwił (dosłownie) swoje sprawy, zapięłam go na smycz. Im bliżej byliśmy domu, tym silniej czułam jakiś podejrzany zapaszek. Gdzieś w zakamarkach głowy rodziło się pewne podejrzenie, ale zepchnęłam je brutalnie w czarną otchłań i wmawiałam sobie, że mi się wydaje. Nic z tego. Na klatce schodowej, gdy wichura nie rozwiewała już osobliwego zapaszku, rzucił się on na mnie z siłą lokomotywy. Zapaszek, nie Pies.
Nie można go pomylić z niczym innym. Padlina. Pies uradowany, że się tak wyperfumował siedział i ziajał radośnie. Ziajał i śmierdział. Uświadomiwszy sobie, że zaraz po odprowadzeniu Zołzy do przedszkola muszę jechać do Reala, zostawiłam Gamonia na klatce schodowej, żeby przemyślał swoje zachowanie. I żeby nie zasmrodził mi mieszkania. Kąpiel odłożyłam na bliżej nieokreślone „później”.
Następnie obudziłam moje kwękające dziecko (no kto to widział wstawać o 8.00 rano), zapytałam – dość niefrasobliwie – co zje, wykluczyłam 15 potraw, które wymieniła, w tym „pełnowartościowe śniadanie” z reklamy i postanowiłam zrobić jej jajeczko. Zołza ogłosiła strajk głodowy. Po 20 minutach, na 10 minut przed wyjściem, pyta mnie, gdzie to jajko. Policzyłam do 5 (do 10 nie miałam czasu liczyć) i usmażyłam jej śniadanie. Przełknęła dwa kęsy, po czym stwierdziła, że już się najadła.
Z nieskrywaną ulgą odprowadziłam ją do przedszkola. Ciekawa jestem, kto wymyślił tę instytucję. Chętnie wycałowałabym go po rękach, a nawet po stopach.
[Pierwsze przedszkole założył Friedlirch Froebel, który od 1852r spoczywa na cmentarzu w Schweina w Niemczech – przypis Redakcji]
[smartads]
Pognałam na autobus. W Realu miałam zamiar zakupić łososia w korzystnej cenie dnia – 16zł za kilogram. Dotarłam do sklepu o 9:10, czyli 10 minut po otwarciu. Stanęłam na końcu kolejki, a jej długość oraz stan wrzenia przypominał mi nieco moje dzieciństwo, które upłynęło w dwubarwnych latach komuny. Stanęłam i grzecznie czekałam na swoją rybkę. O 9:35, kiedy przede mną stały już tylko dwie osoby, pani sprzedawczyni ogłosiła, że ryb brakło. Definitywnie i nieodwołalnie. Skojarzenia z komuną były bliższe prawdzie, niż mi się wydawało.
Otrząśnięcie się z szoku zabrało mi jakieś 3 minuty, które z kolei spowodowały, że autobus o 9:40 oddalił się majestatycznie z przystanku… beze mnie.