Kurzym truchtem

     Nerwowo się robi, bo start w Biegu Dookoła ZOO coraz bliżej, pozostaje kilka dni na przygotowanie. Matka dwojga dzieci jednak nie poddaje się tak łatwo. W międzyczasie potfforki zasunęły podwójną serią wiosennego czyszczenia jelit, czytaj: jakieś wirusy żołądkowe, objawiające się wodą z tyłków o wyjątkowo perfidnym, kwachowatym smrodzie, blleeeeh. Przeplotły to sobie rozkosznie anginą. Młoda zagorączkowała po szczepieniu i dostała chrypy, a nawet na jeden dzień straciła głos całkowicie. Normalnie czułam się mocno nieswojo jak nie wydawała żadnych dźwięków. Niezręczna cisza zapanowała w naszym domu. Najbardziej poruszał mnie niemy płacz. Okropieństwo. Chrypi, skrzeczy mi Kluska do dzisiaj. Niepokoi mnie to bardzo.
     Lodówka, dając się ponieść kumulacji nieszczęść, rozkraczyła się ostatecznie i wyzionęła bezpowrotnie freon, czy co tam w duszy miała. Reaktywacja jej nie miała sensu, głównie finansowego, zatem skończyła marnie. Wszechmogący jednakże, nawet jak temperatura w niej wskazywała na 18 stopni, twierdził że działa i nowej nam nie trzeba. Chciałabym mieć takie mechanizmy wyparcia! Mrożonki poupychałam po sąsiadach, antybiotyki trzymałam zakopane w ziemi w ogródku, ewentualnie podwieszone w reklamówce pod wiatą, co by słonko na nie nie świeciło.
     Paranoja grubszego kalibru generalnie mnie dopadła przez te dwa tygodnie niebiegania. Wracając do kurzego po-pędu. Zaliczyłam dwa biegi rozruchowe i stwierdziłam optymistycznie, że powinnam dobiec żywa do mety w ZOO. Więc niezdrowo podekscytowana czekałam na ten dzień.
     Jak nietrudno się domyślić, nadszedł. I teraz tak, po pierwsze wirus dzieci postanowił nieco poszaleć po moich trzewiach. Na szczęście nie wywalał ich zawartości z siłą wodospadu żadną stroną, natomiast leżał sobie w żołądku powodując jego bóle, ogólną ociężałość i totalny brak sił witalnych.
     Nadal twierdziłam, że spróbować należy, może uda się zaliczyć to ZOO. Później, jak to zwykle bywa, długo nam się zeszło z wyjściem z domu i prawie się na bieg spóźniłam. Wyskakiwałam na skrzyżowaniu i leciałam na skróty żeby zdążyć, a Wszechmogący krążył w poszukiwaniu miejsca parkingowego. Nie dość, że nieprzygotowana przez kontuzję, to nierozgrzana, bo spóźniona, niewysikana, bo spóźniona, wystartowałam.

[smartads]
     Bieg z pełnym pęcherzem, to było nowe wyzwanie i doświadczenie. Przy hipkach mnie korciło, żeby się oddalić do toalety, ale nie wiem dlaczego stwierdziłam, że to nie wypada. W końcu biegnę w poważnym masowym biegu, w koszulce z nadrukiem i numerem startowym, przypiętym zupełnie nieprofesjonalnie zszywaczem biurowym, bo u mnie agrafek w domu nie uświadczy (p.s. dzięki Monia za pomysł ze zszywaczem!). Także postanowiłam dalej dumnie biec, zamykając stawkę nieco ponad tysiąca biegaczy, głównie płci męskiej. Ale kobitki też biegły, ino ich było zaledwie koło dwustu. I wiecie co? Dobiegłam!!! Satysfakcja ogromna! Radocha, duma, zmęczenie, pot. Ach! To trzeba przeżyć. Mam medal. Za uczestnictwo oczywiście. Ale mam!!! Nigdy chyba nie miałam medalu. Kura domowa, ze znaczną nadwagą, matka dwójki potfforów, po przejściach zdrowotnych ma medal! Sama sobie wybiegałam! Maaaatko! Fajnie nie? I strasznie spaliło nas słońce wszystkich. Mamy czerwone ryjki. W ogóle nie pomyślałam, żeby filtry zapodawać. Ale to optymistycznie, bo pogoda była cuuudna!

Dodaj komentarz