Jestem w schronisku. Boli mnie absolutnie wszystko poza kolanami (sama sobie otejpowałam taśmami więc dały radę) i cyckami (ciekawe czemu). Boli bardzo. Nie mam pojęcia jak będę się poruszać dnia następnego, a zapowiada się wcale nie mniej chodzenia. Na pytania, czy mi się podobało, niebezpiecznie zaczynam warczeć. Co oznacza, wbrew pozorom, że i owszem, ale obecnie jestem głodna. Izotonikami już rzygam i chcę jeść. I naprawdę mnie boli. A przede wszystkim marzę o umyciu się. Zapytajcie mnie za tydzień, czy mi się podobało! Gorący prysznic działa kojąco, ale jeszcze dotkliwiej odczuwam każdy kawałek zmaltretowanego ruchem ciała. Może i swego czasu, byłam bardzo aktywna i sport kochałam, ale było to zanim zostałam kurą domową i matką Polką w jednym. Wyjątkowo szybko mija wieczór przy rozmowach i każdy ucieka spać, żeby rano mieć siły na kolejne kilometry. Zasypiam od razu, bez problemu i nic nie jest mnie w stanie obudzić.
Rano mąż każe mi zwlec się z wyrka, kiedy mi tak dobrze w śpiworku. Ale podnoszę się, ubieram, robię śniadanie i nawet wypijam kawę. Wiem, samobójstwo dla mięśni, wypłukiwanie magnezu, ale przynajmniej tyle tego dnia mam przyjemności. Co mnie podkusiło z tym rajdowaniem?! Wszystko boli nadal, łykam dwa przeciwbóle i mam nadzieję, że na jakiś czas oszukam organizm.
Startujemy pół godziny po najlepszych, przez noc dowaliło śniegu, jest zdecydowanie zimniej niż wczoraj, ale leki zaczynają działać i wydaje mi się, że te siedem punktów, tak jak wczoraj, jestem w stanie zrobić. Oglądamy mapę, ja oczywiście patrzę pod tym kątem, żeby iść z punktu do punku, ominąć kilka i dojść do schroniska najlepiej na czas. Idziemy wolno, wcale nie mam ochoty przyspieszyć i się ścigać. Znajdujemy punkt i idziemy na kolejny. Wychodzimy w innym miejscu niż chcieliśmy, ścinamy przez las, ślizgamy się po śniegu i szukamy dalej kolejnego punktu, który jakoś obeszliśmy bokiem. Za dużo czasu zeszło nam na szukanie. Idziemy dalej do następnego, schodzimy do drogi. Odnajdujemy ślady innych. Teraz łatwo byłoby znaleźć to, na co tyle czasu zmarnowaliśmy. Wprawdzie podchodzimy kawałek pod górkę, ale mąż widząc mój wnerw, łaskawie nakazuje odwrót i przemieszczamy się do kolejnego punktu. Dojście zajmuje nam trochę czasu. Czuję się źle. Każde podejście pod górkę wywołuje u mnie mega wkurw. Zaczynam się wlec noga za nogą. Jest kolejny punkt. Odbijamy na tym świstku papieru, który nam dali i idziemy dalej. Najpierw szukamy czarnego szlaku, który ma nam ułatwić dotarcie do punktu, znowu tracimy cenne minuty, mam dość schodzenia i podchodzenia pod górkę. Jest! Idziemy szlakiem. Staram się naprawdę szybko przebierać nogami, żeby choć trochę nadrobić.
[smartads]
Jesteśmy dosyć wysoko, a co za tym idzie, śniegu coraz więcej i coraz bardziej sypie. Mam przemoczone buty (dziwne nie jest, skoro pomykam w adidasach), a żeby mnie szlag jasny trafił, to zamarzł mi bukłak z izotonikiem. Chce mi się wyć coraz bardziej, w myślach klnę na czym świat stoi, że musiało mnie popierniczyć do reszty, żeby w góry pchać się bez termosu z ciepłą herbatą i porządnych trekingów. Mam coraz mniej sił. Znowu gubimy szlak i zawracamy do ostatniego widzianego znaku. Powtarzam sobie w myślach „lewa, prawa, lewa, prawa”, wlokąc noga za nogą. Myśli wyprzedzają nogi. Mam dość! Podnoszę głowę do góry i widzę górkę. Nie jakąś ogromną, nic strasznego. Na normalnej wędrówce pewnie byłaby nawet przyjemna, gdyby nie fakt, że ja mam dość! Serdecznie i po dziurki w nosie! Małż mówi: „No chodź”. Kręcę głową i głośno wyrażam swój protest. Nigdzie nie idę, zostaję! K. z pobłażliwym uśmiechem pyta: „I co ci da zostanie tutaj? Żeby dojść do bazy i tak musimy tędy iść, innej drogi nie ma.” Czuję się przegrana, na maksa a nawet bardziej. Wyciągam kurtkę, którą noszę w naprawdę ekstremalnych warunkach. Ubieram. Próbuję zjeść batona energetycznego. Problem w tym, że tak samo jak piciu, lekko mu się zamarzło. Klnę już nawet nie pod nosem a całkiem na głos i idę dalej.
Rano mąż każe mi zwlec się z wyrka, kiedy mi tak dobrze w śpiworku. Ale podnoszę się, ubieram, robię śniadanie i nawet wypijam kawę. Wiem, samobójstwo dla mięśni, wypłukiwanie magnezu, ale przynajmniej tyle tego dnia mam przyjemności. Co mnie podkusiło z tym rajdowaniem?! Wszystko boli nadal, łykam dwa przeciwbóle i mam nadzieję, że na jakiś czas oszukam organizm.
Startujemy pół godziny po najlepszych, przez noc dowaliło śniegu, jest zdecydowanie zimniej niż wczoraj, ale leki zaczynają działać i wydaje mi się, że te siedem punktów, tak jak wczoraj, jestem w stanie zrobić. Oglądamy mapę, ja oczywiście patrzę pod tym kątem, żeby iść z punktu do punku, ominąć kilka i dojść do schroniska najlepiej na czas. Idziemy wolno, wcale nie mam ochoty przyspieszyć i się ścigać. Znajdujemy punkt i idziemy na kolejny. Wychodzimy w innym miejscu niż chcieliśmy, ścinamy przez las, ślizgamy się po śniegu i szukamy dalej kolejnego punktu, który jakoś obeszliśmy bokiem. Za dużo czasu zeszło nam na szukanie. Idziemy dalej do następnego, schodzimy do drogi. Odnajdujemy ślady innych. Teraz łatwo byłoby znaleźć to, na co tyle czasu zmarnowaliśmy. Wprawdzie podchodzimy kawałek pod górkę, ale mąż widząc mój wnerw, łaskawie nakazuje odwrót i przemieszczamy się do kolejnego punktu. Dojście zajmuje nam trochę czasu. Czuję się źle. Każde podejście pod górkę wywołuje u mnie mega wkurw. Zaczynam się wlec noga za nogą. Jest kolejny punkt. Odbijamy na tym świstku papieru, który nam dali i idziemy dalej. Najpierw szukamy czarnego szlaku, który ma nam ułatwić dotarcie do punktu, znowu tracimy cenne minuty, mam dość schodzenia i podchodzenia pod górkę. Jest! Idziemy szlakiem. Staram się naprawdę szybko przebierać nogami, żeby choć trochę nadrobić.
[smartads]
Jesteśmy dosyć wysoko, a co za tym idzie, śniegu coraz więcej i coraz bardziej sypie. Mam przemoczone buty (dziwne nie jest, skoro pomykam w adidasach), a żeby mnie szlag jasny trafił, to zamarzł mi bukłak z izotonikiem. Chce mi się wyć coraz bardziej, w myślach klnę na czym świat stoi, że musiało mnie popierniczyć do reszty, żeby w góry pchać się bez termosu z ciepłą herbatą i porządnych trekingów. Mam coraz mniej sił. Znowu gubimy szlak i zawracamy do ostatniego widzianego znaku. Powtarzam sobie w myślach „lewa, prawa, lewa, prawa”, wlokąc noga za nogą. Myśli wyprzedzają nogi. Mam dość! Podnoszę głowę do góry i widzę górkę. Nie jakąś ogromną, nic strasznego. Na normalnej wędrówce pewnie byłaby nawet przyjemna, gdyby nie fakt, że ja mam dość! Serdecznie i po dziurki w nosie! Małż mówi: „No chodź”. Kręcę głową i głośno wyrażam swój protest. Nigdzie nie idę, zostaję! K. z pobłażliwym uśmiechem pyta: „I co ci da zostanie tutaj? Żeby dojść do bazy i tak musimy tędy iść, innej drogi nie ma.” Czuję się przegrana, na maksa a nawet bardziej. Wyciągam kurtkę, którą noszę w naprawdę ekstremalnych warunkach. Ubieram. Próbuję zjeść batona energetycznego. Problem w tym, że tak samo jak piciu, lekko mu się zamarzło. Klnę już nawet nie pod nosem a całkiem na głos i idę dalej.