Czuję się źle.
Każde podejście pod górkę
wywołuje u mnie mega wkurw.
Zaczynam się wlec noga
za nogą. Jest kolejny punkt.
Odbijamy na tym świstku
papieru, który nam dali
i idziemy dalej.
Od jakiegoś czasu mój małż oraz jego brat z żoną (cała trójka zapaleńców biegowych) przypuszczała szturm na mą osobę, cobym się przekonała, jak to fajnie jest na rajdach i tzw. setkach (bieg na 100km w określonym limicie czasu, chyba 30 godzin max) jak wesoło, miło, fajni ludzie, prosta nawigacja (ja z tych co mapy oglądają w Empiku i to z okładki jedynie), że fajne tereny, widoki, a dziadkowie z obecności Młodej się ucieszą. I tak mi wiercili w trójkę (choć nie jednocześnie) dziurę w mózgu, że w tym amoku „fajności” sama zgłosiłam siebie i męża na ten wypoczynkowy weekend, nie wiedząc, na co się piszę.
Impreza pod nazwą Brugi Winter Trophy w Zawoi. Miało być hasanie po lasach, górkach, dolinach na rakietach śnieżnych, których na nogach też w życiu nie miałam. Skoro nas zgłosiłam, to teraz nie ma wyjścia, trzeba nas spakować, oddać dziewczę do dziadków i jechać w góry. Po drodze okazało się, że Tomek i Beti się pochorowali więc oczywistym jest, że ich nie będzie, a więc i moje mentalne wsparcie mnie opuściło. Rakiet na rajdzie też nie będzie, bo śnieg się ulotnił. Czeka mnie więc kilka godzin marszu w adidasach po górach. O bieganiu można zapomnieć, nie jadę się ścigać, ani zdobywać miejsca. Chcę zobaczyć na czym polega idea takiej imprezy i z czym to się je. Holować też się nie zamierzam dać (czyli ciągnąć przez partnera na kawałku liny, co słabszemu z drużyny ułatwia bieg). Chcę zobaczyć, ile ja sama jestem w stanie przejść, ile potrafię sama. Może poza nawigacją, tę zostawiam mężowi, bo inaczej szłabym jak Indianin – po śladach.