Opowieść wigilijna

     Mijały mi dni na miłym leniuchowaniu w domu. Wreszcie znalazłam trochę czasu na porządki w dokumentach, zamówiłam prezenty przez Internet i co rusz otwierałam drzwi kurierom, aby odebrać paczki. Wreszcie namówiłam też lekarza, aby raczył mnie uwolnić z gipsu. Miałam jeszcze być ostrożna, ale w końcu byłam wolna! Mogłam się podrapać do woli. Z werwą ruszyłam do sklepu, aby kupić ozdobny papier i wstążki. Dobrze, że papierniczy mam niedaleko. Musiałam zapakować podarki i wysłać je choć kilka dni wcześniej, aby dotarły przed wigilią, a w sumie zostało mi już niewiele czasu. Zatrzymałam się jeszcze przed wystawą księgarni, na której z okładki patrzył na mnie piesek Piotrusia. Niewiele myśląc, kupiłam dla niego książkę o psich przyjaciołach i przy okazji płytę z muzyką Buena Vista Social Club dla Adama, mając nadzieję że mu się spodoba.
     W ciągu kolejnych dni załatwiłam wszystko, co było do załatwienia i w pracy, i w domu. Nawet kupiłam małą, pachnącą, zieloną choinkę, którą ozdobiłam własnoręcznie zrobionymi białymi kokardkami i zakupioną na tę okazję srebrną gwiazdką. Pachniała bosko. I co najważniejsze, przygotowałam wszystko do wysyłki. Pomyślałam, że takie zwolnienie obrotów było mi potrzebne i chyba nawet zaczęłam rozumieć w pewnym stopniu moją mamę, dlaczego co roku starała się abyśmy święta spędzali razem. W sumie to przecież jedna z niewielu przyjemnych okazji, z powodu których można się spotkać z rodziną. Trzeba tylko nauczyć się tym cieszyć. Ona patrzy na to jeszcze inaczej. Dla niej to rodzaj podsumowania życia i ciepła radość, że jeszcze jest z nami i że nas może zobaczyć. Zrobiło mi się jakoś sentymentalnie.
     Z zamyślenia wytrącił mnie dzwonek do drzwi. Otworzyłam. W drzwiach stał, dziwnie mi znajomy, Święty Mikołaj.
– Adam – powiedziałam z uśmiechem.
Zza jego pleców wyskoczył mały renifer z czerwonym nosem i wyszczerzył do mnie zęby w szerokim uśmiechu.
– O! i Rudolf Czerwononosy. Zapraszam do środka wielce szanownych gości – zaprosiłam ich, składając jednocześnie dworski ukłon.
     Gdy usiedliśmy, renifer zanurkował do przepastnego worka i wyciągnął dwie paczuszki. Obaj wręczyli mi prezenty. Z namaszczeniem rozpakowałam w pierwszej kolejności większy prezent – zupełnie jak dziecko. Moim oczom ukazały się puchate zielone kapcie. Od razu założyłam je na nogi, teraz wyglądałam jak z ulicy Sezamkowej. Wstrzymałam oddech, otwierając prezent od Piotrusia. Dostałam małego pluszowego pieska. Piotruś patrzył na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, bacznie obserwując, czy prezent mi się podoba. Chwyciłam go w ramiona i wyściskałam mocno. Od tej chwili będę miała swojego najbliższego przyjaciela i będę mogła go zawsze ze sobą zabierać, bo zmieści mi się do torebki. Uśmiech tego dziecka, oczy błyszczące szczęściem poruszyły we mnie jakąś dawno nie dotykaną strunę. Byłam wzruszona, tym, że i oni o mnie pamiętali. Tak dawno nie dostałam czegoś, tak od serca, a te prezenty takie były. Wyjęłam swoje podarunki. Piotruś był przeszczęśliwy, bo jak zdołał już wydedukować, będę jego sojusznikiem w osiągnięciu celu – posiadania pieska. Oglądał książkę, zatrzymując się na poszczególnych obrazkach, które pokazywały co potrzebne jest dla pieska, ile razy trzeba go wyprowadzać na dwór, ile razy karmić.

[smartads]
– Jak już przeczytam tę książkę, to będę wiedział, jak dobrze się opiekować pieskiem i tata na pewno się zgodzi na to, abym go miał – podsumował.
Adam rozpakował swój prezent. Nie słuchał jeszcze tego rodzaju muzyki. Puściliśmy płytę. A jednak, udało mi się, pomyślałam, patrząc, jak zaczyna delikatnie kiwać głową.
– Cóż to za pudełka? Przeprowadzasz się? – zapytał pół żartem, pół serio.
– To prezenty. Muszę je wysłać do domu. Niestety nie dam rady pojechać. Ledwo chodzę, auta raczej nie poprowadzę.

Dodaj komentarz