Zważywszy na fakt, iż dziś kończę 21 lat, zażyczyłam sobie od nie męża wagę z wszelkimi możliwymi pomiarami: wody, tłuszczu, kg itp. Waga ślicznie wygląda, a ja zaraz jej użyję, by dowiedzieć się, ileż to mi się przybrało od początku ciąży. Do 6 miesiąca byłam ważona co wizytę, ale zmiana lekarza i ważenia już nie mam. Przez 6 miesięcy +6 kg to bardzo bardzo dobry wynik, teraz pewnie mam z 10, może 12 kg na plusie. Jest! K. uruchomił wagę i… chwila radości zamienia się w chwilę rozpaczy. Na magicznym liczniku wynik 89 kg. To jedyne!!! 29 kg na plusie. Ale jak to?! Mam głęboko gdzieś takie urodziny. Jestem grubasem w ciąży!!! Wyję K. w rękaw i zanoszę się spazmami. Chłop przerażony, że z rozpaczy rodzić zacznę, proponuje mi kolację w mieście, dobijając kolejny gwóźdź do i tak ciężkiej trumny. „Ty chcesz, żebym ja była jeszcze grubsza?!” Płaczę, smarkam i wyję na przemian. Jak ja mam się w mieście pokazać?! Te kilogramy zdecydowanie mnie dobiły. Mieszkam w zapyziałej wiosce, jestem tu sama, nie licząc chłopa, jestem gruba, będę rodzić ssaka, nie umiem anatomii, mam dość ciąży i tych wszystkich problemów. Chcę już rodzić!!!
Nauczona doświadczeniem
koleżanek z forum
nie śpieszę się.
Skurcze mogą minąć.
Jestem już na końcówce ciąży i na początku sesji. Na ćwiczeniach i wykładach nikogo nie interesuje moja ciąża. Chciałam to mam. No więc mam mega problem, żeby wturlać się na drugie piętro w celu zaliczenia biomechaniki. Jestem na piętrze nr 1 i na piętro nr 2 nie mam sił, a muszę zaliczyć. Wyję, płaczę i burczę (ostatnio te czynności bardzo polubiłam i wychodzą mi nad wyraz dobrze ). Zła jak diabli spóźniam się 20 minut i wchodzę na zaliczenie. Dzięki ci panie doktorze za ustne. Jak na ciężarną przystało, moje zagadnienie to „hormony męskie”. Uroczo. Wrrrr! Buzują we mnie hormony, ale są one zdecydowanie żeńskie. Jak już zaczęłam, tak skończyć nie potrafię, słowotok mnie zalał i gadam. 4,5 – dobrze jest. Kulam się do katedry po wpis. Czuję się ledwo, ledwo. Pojutrze termin porodu, a tu ćwiczenia zaliczyć trzeba, zerówki mnie ścigają. Nie będę prosić dziekana o przedłużenie sesji. Noł łej.
Niedziela. Mam zaliczenie z pedagogiki. Odchodzi czop, skurcze mnie męczą. Nie jadę na uczelnię. Czyżbym zaczynała rodzić? Skurcze co 15 minut. K. zaczyna panikować i każe jechać do szpitala. Nauczona doświadczeniem koleżanek z forum nie śpieszę się. Skurcze mogą minąć, a mnie zostawią na oddziale, bo termin mam na jutro, więc teoretycznie mogłabym zadomowić się na oddziale dłużej. A szpitali jako pacjent wręcz nienawidzę. Chodzę i jęczę coraz częściej, skurcze co 10 minut, ale w panikę nie wpadam. Jestem pewna, że to przepowiadające i miną prędzej czy później. Jest 18-ta. Skurcze coraz bardziej dokuczają, zaczynają być irytujące. Dawno powinny ustać. Ale nie odeszły mi wody, nic poza tymi skurczami się nie dzieje. Idę pod prysznic, może ciepła woda przyniesie ulgę. Zaczynam się wkurzać i dochodzi do mnie, że to chyba już dziś. Skurcze co 7 minut. K. już siedzi w butach i zmusza mnie do ubierania. Jest prawie 21-sza, więc sprawdzam torbę swoją i torbę z rzeczami dla małej, wszystko jest. Ubieram workowate gacie i adidasy, choć jest środek zimy, ale śniegu w tym roku nie było wcale. Godzina 22-ga, jedziemy do szpitala. Mamy prawie 40 km drogi przed sobą, bo uparłam się na ten, gdzie jest odział ratownictwa noworodków (tak, wiem, nadgorliwa ze mnie matka). Szpital ginekologiczno – położniczy i ma coś, z czego zamierzam skorzystać – poród w wodzie. Jestem nastawiona na rodzenie w tej fajnej wannie. Oby wolna była, bo na cały szpital tylko jedna taka sala, ale zainteresowanie podobno mierne.