Opowieść wigilijna

     Było tak zimno, że zamarzały mi palce u stóp w moich ulubionych kozaczkach od Prady. Stwierdziłam, że wejdę do centrum handlowego, aby się ogrzać i przy okazji kupię prezent pod choinkę dla mamy.
Spojrzałam na upstrzone światełkami wejście do centrum. Girlandy bombek z kokardkami, wielkie choinki, renifery, wszystko świeci, mruga i błyszczy. Normalnie oszaleć można. Ledwo minęło Wszystkich Świętych, a już wszędzie mamy ozdoby świąteczne i słychać melodie kolęd. Jak ja nie cierpię tego świątecznego szaleństwa, sztywnych kolacji wigilijnych w firmie i konieczności jechania 300 kilometrów ze stolicy do domu, bo przecież Święta trzeba spędzić rodzinnie… Wrrr, żeby chociaż było miło. Teraz święta kojarzą mi się wyłącznie z koszmarem wysłuchiwania życzeń: „Żebyś znalazła sobie dobrego męża i założyła rodzinę”. Jakby nieważne było to, że mieszkam w stolicy, a nie w pipidówku nad morzem. Mam świetną pracę, mieszkanie, wyjeżdżam kiedy chcę, dużo zarabiam i zawsze przywożę najdroższe prezenty dla całej rodzinki. Ale nie, to się nie liczy, zawsze słyszę: „Kiedy w końcu wyjdziesz za mąż?”

Z namaszczeniem rozpakowałam
w pierwszej kolejności
większy prezent – zupełnie
jak dziecko. Moim
oczom ukazały się puchate
zielone kapcie.

     Choć kiedyś było inaczej… Pamiętam, że gdy byłam mała, tydzień przed świętami przygotowania już trwały. Pucowaliśmy nasze pokoje i cały dom, robiliśmy z bratem ozdoby na choinkę, co roku w innym kolorze. I najważniejsze – pisaliśmy piękny list do Świętego Mikołaja. Wspaniały zapach domu – połączenie zapachów pomarańczy z goździkami, przygotowywanych potraw, a przede wszystkim zielonego drzewka, które z zapałem taszczyliśmy razem z tatą w dniu wigilii rano do domu. Jemioła, pod którą każdy mógł skraść całusa.
     Ał! Zagapiłam się. Ktoś mnie popchnął, pędząc do galerii. Pięknie! Wpadłam do dziury. Co za chodnik! Upadając, zbiłam sobie miejsce, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Złamałam obcas i strasznie mnie boli noga w kostce. Rany, nie mogę się podnieść. No przecież nie mogę się rozpłakać, ale łzy jakoś same zaczęły mi cieknąć z oczu. Znalazłam torebkę. Dobrze, że nic się nie wysypało. Muszę jakoś wstać. Ławka tak daleko. Nagle, nie wiadomo skąd, stanął przede mną mały rezolutny chłopczyk.
– Pomóc pani? – zapytał.
Rozbroił mnie i uśmiechnęłam się przez łzy.
– Ale jak? – zapytałam.
– Hm, w sumie jest pani ode mnie większa, choć może nie do końca, bo teraz to jesteśmy prawie tacy sami na wysokość.
– Spryciarz z ciebie – skwitowałam.
Chłopczyk obrócił się na pięcie i podbiegł do najbliżej przechodzącego mężczyzny.
– Proszę pomóc mojej cioci, bo chyba złamała sobie nogę.

[smartads]
     Facet popatrzył na mnie z politowaniem i zaprowadził mnie do galerii. Pomógł usiąść na najbliższej ławce. Cicho wymruczałam podziękowanie, nawet nie spoglądając na faceta, bo czułam, że moja twarz „dzięcieliną pała”. Poszedł sobie. Obok mnie na ławce siedział chłopczyk, wesoło majtając nogami. Dobrze, że mój rumieniec minął.
– Jesteś niemożliwy – powiedziałam – ale dziękuję ci bardzo za zorganizowanie pomocy. Choć dobrze by było, żebyś wcześniej to ze mną uzgodnił. Jak masz na imię?
– Jestem Piotruś. Ja nie mogłem czekać, bo tata zawsze mówi, że nie można siadać na zimnym, a pani siedziała i to długo.

Dodaj komentarz