– Wyobraź sobie dziecko… – zaczęła. Przyszło na świat wyczekane, wypłakane, „wywzdychane”, wyjęczane, wymodlone, wyproszone… W każdym razie chciane, planowane, oczekiwane, tylko jemu jakoś nie po drodze tu było. Rodzice przejść trochę musieli, ale w końcu uszczęśliwieni pieją z zachwytu nad tym swoim Cudem. Jakie oczka mądre, jaki geniusz z twarzy bije, jakie słodkie, piękne, cudowne, ach i och. Wprost napatrzeć się nie można, nie można przestać podziwiać, zachwycać się i cieszyć. Cieszą się wszyscy, którzy tyle na to dziecko czekali. Mamusia z radości o świecie bożym zapomina, jeść nie musi, pije na szybko, żeby ani chwila z życia Cudu jej nie umknęła. Gości z domu przegania, tatusia odsuwa (i od siebie i od Cudu, bo przecież zbyt nieokrzesany, by z Cudem obcować).
Wracając zaś do
teraźniejszości i posadzonego
dziecka… Siedzi, słucha,
patrzy, niczego nie
musi, ani się wysilać,
ani >wymyślać, ani sprzątać
po wszystkim. Dobrze
mu tam. Lepiej za
każdym razem.
Terapia zadziałała.
Leży i patrzy zachwycona. To mało. Cud wyjątkowego traktowania potrzebuje. Królewskiego, można by rzec. W końcu taki wyczekany, taki wyjątkowy, niech wie, że odtąd wszystko, co najlepsze, dostanie. Że ledwo zdąży pomyśleć, a mamusia jak na zawołanie marzenie spełni. Póki co natomiast, tulić go nie przestaje, nosić (choć ręce mdleją, bo nie przywykły do nieustannego dźwigania prawie czterokilogramowego Cudu), huśtać, bujać, tańczyć z nim, głaskać, znów nosić… i tak w kółko. Twierdzi, że rozpieszczać chce, bo Cud na to zasługuje, że Cud mały jest, więc niech korzysta. A że aktualnie nikt nie ośmieli się jej sprzeciwić, zachcianki swoje natychmiast w życie wprowadza. I tak sobie żyją razem. Tatuś z boku, bo skoro nieokrzesany, to rzeczywiście lepiej żeby się nie zbliżał. Jeszcze Cud uszkodzi, czy inne nieszczęście sprowadzi. Mamusia zaś z Cudem na rękach, coraz to nowe sposoby okazywania miłości realizuje. Kocha do granic możliwości, na krok nie odstępuje. Prawie bawi się za niego, żeby się biedak przypadkiem nie zmęczył. Cudowne życie cudownego dziecka.
Mijają miesiące, Cud staje się większy, mądrzejszy i… głośniejszy. Wie już, jak wykorzystać swój głos i oczy w celu uzyskania cudownego, książęcego traktowania. Początkowo mamusia reaguje z przyjemnością i dumą, w końcu jest niezastąpiona, niezbędna i najważniejsza. Z czasem zaczyna zaciskać zęby, bo i ręce bolą i nogi, sił brakuje, głos cudowny irytuje, oczka mądre doprowadzają do szału… Głodna chodzi, zmęczona, niewyspana. Cud wymaga więcej, tak fizycznie, jak i emocjonalnie. A ona? Ona zaczyna się słaniać na nogach. Biedna rozpacza nad swym losem, że wszystko na jej głowie, że pomocy znikąd, że tatuś się nie poczuwa, że ona czasu dla siebie nie ma, że wszystko musi na szybko (i siusiu, i kąpiel, i je w biegu), w dodatku z Cudem na rękach, tudzież pod pachą, bo się go samego zostawić nie da. Nie ma oparcia w nikim, a jakby tego było mało, nikt jej nie rozumie. A ona przecież tak się poświęca, tyle z siebie daje, tak angażuje, z tylu rzeczy zrezygnowała… I nic z tego nie ma. Dość ma biedna mamusia. Bo ile można? Wyczerpana, zła i smutna marzy, żeby ktoś Cud zabrał choć na chwilę, żeby się mogła w spokoju wykąpać bez jego towarzystwa, albo przespać, albo… Cokolwiek, byle z wolnymi rękami i spokojną głową.